Czy sanki jeżdżą przy temperaturze -18 st. C? Nasze tak!

dzienka leży w kurtce na śniegu i się uśmiecha

W końcu mamy prawdziwą zimę – mroźną i śnieżną! A skoro jest zima to koniecznie trzeba pójść na sanki… nawet wtedy, kiedy na dworze -18 st. C.

Trzech Króli spędziliśmy w tym roku świętując 19-urodziny Cioci (tak, taką młodą ciocię mają moje dzieci). Z tej okazji musieliśmy w te największe jak do tej pory w tym roku mrozy przemieścić się z Lublina do Puław. Ja, jako że nie lubię tracić jakiejkolwiek okazji, ku radości dzieci spakowałam nam nie tylko eleganckie, ale także ciepłe ubrania i zarządziłam zabranie ze sobą sanek i łopat, jabłuszek czy jak kto woli nazywać to plastikowe coś, na czym można zjeżdżać z górki „na pupie”… A skoro przyjechaliśmy tak przygotowani, trzeba było z tego skorzystać, szczególnie że te wszystkie pyszności, które pochłonęliśmy w trakcie imprezki urodzinowej musieliśmy przecież jakoś spalić… To nic, że na dworze było ciemno, a temperatura wynosiła -18 st. C. Na hasło „sanki” wszystkim od razu zrobiło się cieplej.

dziewczynka w kurtce i w czapce otulona szalikiem tak, że widać jej tylko oczy
Brrr… Ale zimno!!!

Gdzie wybrać się na sanki będąc w Puławach?

W Puławach na sankach najlepiej jeździ się w Parku Czartoryskich. Jeśli ktokolwiek z Was mieszka lub był w Puławach i miał okazję odwiedzić to miejsce z pewnością wie, o co mi chodzi. Tym z Was, którzy nigdy w puławskim parku nie byli powiem tylko tyle: park znajduje się na dwóch poziomach – na pierwszym znajduje się pałac z dziedzińcem i parkiem górnym, niżej znajduje się ogród dolny i Łacha Wiślana (starorzecze Wisły), a skoro mamy górę i dół to znaczy, że jest skąd zjeżdżać. Mało tego, w puławskim parku są nie tyle górki do zjeżdżania na sankach, co całe trasy, które nawet, przynajmniej jak ja byłam dzieckiem, dorobiły się swoich własnych nazw:

  • „Sybilla” – stroma i długa trasa prowadząca od Świątyni Sybilli do samej Łachy Wiślanej
  • „Wilcza” – bardzo wyboista i dość długa trasa biegnąca od mostku nad ul. Głęboką wgłąb parku w stronę Pałacu Marynki
  • „W-Z’a” zwana też „Ślimakiem” – mocno zakręcona i długa trasa rozpoczynająca się w tym samym miejscu co Wilcza (na rozwidleniu dróg należy skręcić w prawo), a kończąca w tym samym miejscu, w którym kończy się trasa „Sybilla”
  • „Kołysanka” – dwa strome garby znajdujące się na zakończeniu trasy „Wilczej” (jeśli ktoś się dobrze rozpędził udawało mu się zakończyć zjazd z „Wilczej” na „Kołysance”) a położone tak blisko siebie, że umożliwiają sankom podjeżdżać raz pod jeden garb raz pod drugi
  • „Ośmiornica” – kolejna odnoga „Wilczej”, krótsza i mniej zakręcona niż trasa „WZ”, skierowana w stronę ul. Głębokiej (na rozwidleniu dróg należy skręcić w lewo)
  • „Boblejówa” – zlokalizowana pomiędzy Wilczą a Sybillą, z każdej strony otoczona wzniesieniami, dająca możliwość jazdy po ścianach tego miniwąwozu; na nieszczęście łącząca się z trasą „WZ”, co niestety nie raz było przyczyną saneczkowych kraks…
  • „Zielona” – chyba największe i najbardziej strome wzniesienie znajdujące się tuż za Pałacem Książąt Czartoryskich; trasa zaczyna się na samym szczycie góry, a kończy przed samą Łachą

Późna godzina, wszechobecna ciemność i -18 st. C sprawiły, że na nasze pierwsze wyjście na sanki (bo były dwa) wybraliśmy jednak niewielką, ale dość stromą górkę niedaleko domu (zwaną „pttk’owską” – jak widać każda górka nadająca się do zjeżdżania na sankach musi mieć swoją nazwę). Górka może i mała, ale radość wielka i to nie tylko dla dzieci – dla tych 18+ też.

Sanki tylko dla dzieci? Nic bardziej mylnego!

Na sanki wybraliśmy się całą grupą: ja, moja dwójka, trzy ciocie i dwójka ciotecznego rodzeństwa. Każdy opatulony od stóp do głów w kombinezony, dresy, czapki, podwójne szaliki, skarpetki i rękawiczki. Na wszelki wypadek towarzyszyła nam też siatka z zapasowymi szalikami i rękawiczkami – bądź co bądź na dworze wiatr i temperatura – 18 st. C, a podobno miało spaść do -20. W związku z tym, że było nas 8 osób, a do dyspozycji mieliśmy 2 pary sanek, 2 łopaty/jabłuszka i jeden śpiwór zapakowany do siatki na zakupy (próbowaliście kiedyś takiego rozwiązania? jeśli nie – spróbujcie koniecznie!) – jeździliśmy na zmianę. Raz na pupie, raz na kolanach, raz na brzuchu, raz na plecach, raz we dwoje, raz w pojedynkę – co nam tylko przychodziło do głowy  (oczywiście nie wszystkie opcje możliwe były do zrealizowania na sankach). Każdy z nas zaliczył wywrotkę, a niektórzy nawet przewracali się specjalnie, każdy przynajmniej raz zgubił czapkę, a pod koniec każdy już dość mocno pociągał nosem.

Dzieci nie chciały nawet myśleć o powrocie do domu. W końcu jednak musiały się poddać – zmusił je do tego szczypiący w nosy i policzki mróz i przemarźnięte palce u stóp (zimowe buty, które kupiliśmy nadają się chyba tylko na naszą typową ostatnimi czasy polską zimę, czyli + 5 st. C, a nie -18). Uwieńczeniem zabawy na śniegu była gorąca kąpiel z pianą, kocyk i ciepłe kakao. Gdyby nie to dziś pewnie miałabym w domu szpital…

Mróz, sanki, adrenalina i trochę wspomnień…

Chociaż babcia przestrzegała, że na dworze mróz -20 st. C, nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Perspektywa powtórzenia wrażeń z poprzedniego wieczoru była zbyt kusząca. Okazało się jednak, że wcale nie było tak zimno jak się babci wydawało, a przynajmniej my nie odczuwałyśmy tej temperatury jako przeraźliwie niskiej. Zdawało nam się nawet, że jest cieplej niż poprzedniego wieczoru. Tym razem po kilku zjazdach z małej górki postanowiłyśmy wybrać się do parku. Dzięki temu mogłyśmy pozjeżdżać na „prawdziwych” trasach. Moja młodsza córka ze względu na to, że jednak źle znosi niskie temperatury po kilku zjazdach z małej górki wróciła do domu babci. Starsza równo ze mną i dwiema ciociami szalała na parkowych górkach. W związku z tym jednak, że wzniesienia były dość duże, strome, albo wyboiste, a jej doświadczenie w jeździe na sankach ograniczało się jedynie do małych osiedlowych górek, jeździła tylko na łopacie.

dziecko siedzi na śniegu
Zjazd na łopacie

Wbrew pozorom nie przeraziła jej „Wilcza”, a przynajmniej na początku zjazdu, bo gdzieś w połowie, kiedy już zaliczyła kilku wybojów i chyba nie do końca mogła panować nad kierunkiem swojej jazdy, widać było lekki „strach w jej oczach” (wiem o czym mowa, bo sama z „Wilczej” na łopacie zjechałam i zdaje się, że miała podobne co ona odczucia). Mimo wszystko zdecydowała się zjechać z „Wilczej” jeszcze raz, a potem kolejny. Niestety trasa Ślimak nie bardzo nadawała się do zjeżdżania – ta wymaga, żeby dobrze się rozpędzić jeszcze przed skrętem w prawo (a komu się nie uda w prawo skręcić, ten ma niespodziewany zjazd z „Wilczej”) – woleliśmy więc nie ryzykować. „Kołysanki”, ani „Ośmiornicy” nie sprawdzałyśmy, „Bobslejówa” była wyjeżdżona do gołej ziemi. Na szczęście udało nam się zjechać z Sybilli – oczywiście nie z samego szczytu, bo to zadanie tylko dla prawdziwych twardzieli, ale zjazd z 3/4 wysokości nie stanowił problemu.

Wróciłyśmy zmęczone i przemarźnięte, ale mega szczęśliwe. Miałyśmy ochotę tylko wrócić do domu, zagrzać się i pójść pozjeżdżać jeszcze raz, tak dobrze się bawiłyśmy. Zupełnie nie rozumiem podejścia rodziców, którzy mają dzieci, a albo z nimi w ogóle nie wychodzą na sanki, albo wychodzą, ale nie biorą czynnego udziału w zabawie. Przecież to i doskonały sposób na to, żeby spędzić czas z dzieckiem, i doskonały sposób na to, żeby samemu znów dzieckiem się poczuć. Ja bawiłam się jak dziecko. Moje siostry też. A Ci wszyscy, którzy się z nami na sanki nie wybrali, niech żałują!

Cieszę się, że miałam okazję wspólnie z dziećmi poszaleć na śniegu i górkach. Cieszę się, że mogłam pokazać im miejsca, w których sama bawiłam się zimą jako dziecko. Zastanawiam się tylko, komu wyjście na sanki sprawiło większą radość, im, czy mnie 😉  

You may also like